Damskie regaty dookoła świata
Mantra 28 Wyścigi




Relacje żeglarek z rejsu.

TAK SIĘ ZACZĘŁO

No tak. Miałam zamiar pisać na bieżąco, a tymczasem przeleciały dwa tygodnie rejsu i nic. Nie było kiedy. Albo bucołapki, albo jazda, albo spanie. No, tośmy dojechali do San Vito i Andrzej już zdążył pojechać, to dostaniecie wszyscy tego newslettera z opóźnieniem znacznym, ale później będzie, jeśli nie bardziej regularnie, to może częściej - jak mail zacznie działać, bo na razie nie funguje.

Wystartowałyśmy planowo, a właściwie to wystartowaliśmy, bo na ten pierwszy odcinek z Monfalcone do Portoroż pojechali z nami chłopcy z firmy Andrzeja i oczywiście sam Andrzej, więc ten klasztor pod żaglami, o niezmiernie surowej regule (celibat, abstynencja i mantry) zacznie się dopiero od następnego portu. I dobrze bardzo, że chłopaki popłynęli z nami, bo już na wyjściu z Monfalcone, jeszcze na torze wodnym uaktywniła się pierwsza bucołapka - silniki się przegrzały i to o dziwo najpierw na Mantrze Ani. Dalej na żaglach. Na szczęcie Jarek i Maciek szybko problem rozwiązali - teraz nie mamy podgrzewacza wody, ale za to mamy sprawne silniki. Co tam podgrzewacz, i tak bez silnika nie działa.

- No to czas na papierosa - powiedział Jarek po przejęciu toru wodnego.

- Nie. - Moje kapitańskie nie było tak mocne, że Jarka zatkało. Zdurniała baba i chce wprowadzić zakaz palenia? - Czas na wódkę. Trzeba wypić z Jego Wysokością Neptunem, żeby nas lubił.

Bo reguła regułą, ale tradycji trzeba przestrzegać. Dopełniliśmy zwyczaju szlachetną rudą wódką na myszach.

W Portoroż zatankowałyśmy wodę i paliwo i pożegnałyśmy czule chłopaków. Jedziemy. Gosia wczoraj zakatarzona, dzisiaj rozłożona zupełnie. Leży w gorączce, nie nadaje się do żeglugi. No to ja, choć miałam być umysłowa, a Gosia manualna, bo szwy z ręki świeżo zdjęte, muszę sama jechać. Okazuje się, że nawet nie jest tak źle. Na szczęście te łódki dają się obsługiwać jednoosobowo. Dobrze, że mamy chłopaka do sterowania. Jeszcze nie ustaliłyśmy, jak ma na imię, jakoś tak, raz mówi mi się do niego Ziutek a raz Wacek, może dzięki temu mamy wrażenie, że na tej damskiej łódce są z nami jacyś mężczyźni. Ziutek to fajny chłop, bez nałogów, nic nie mówi, trochę tylko mruczy pod wąsem, steruje. Steruje wykonując ruchy posuwisto-zwrotne zawsze sztywną pałeczką. Seksi jest. Chłopak jak marzenie, zawsze chętny i gotowy, wiagry nie potrzebuje, tylko trochę cienki. Nikt nie jest doskonały. Ale zawsze to facet. Tylko na dużej fali albo na małej prędkości nie daje rady. Wtedy trzeba zabrać mu ster i sterować ręcznie.

Przez pierwsze parę dni śpię mało, Gosia wychodzi na kilka godzin rano, kiedy gorączka jej spada, ja mam wyrzuty sumienia, że jej może zaszkodzić, ale nie ma wyjścia, muszę choć trochę czasem się przespać. Na szczęście do Porto di Vesto warunki ulgowe, więcej jazdy na silniku niż na żaglach.

A to Porto di Vesto to zadupie, że aż nieprawdopodobne. Stoimy przy kei dla dużych statków, bo przy kejach dla jachtów nie ma miejsca. Do najbliższej metropolii 7 km. Za to prysznic kosztuje 20 centów i za postój nie musimy nic płacić. Anka jednak musi się przestawić do mariny, bo nie ma ładowania. Musi się podładować z kei. Znalazło się miejsce dla jednej łódki. W SMS-ie do Andrzeja piszę, że nam zadupie wyszukał. Dzwoni i pyta - co nie podoba się? - Podejrzewamy, że Andrzej specjalnie wybiera nam takie porty, żebyśmy żadnych pokus nie miały, w Anconie też wszędzie było daleko, tyle, że marina duża. Andrzej podaje prognozę - ma zacząć wiać, do 20 węzłów. Najbardziej koło przylądka Vieste, dlatego radzi nam, żebyśmy jak najwcześniej go przeszły. Do Vieste jedziemy trochę na żaglach, trochę na silniku, bo wieje z przerwami. Ale już się musiałyśmy refować. Za cyplem wieje bardziej, tyle, że z rufy, jedziemy na samym grocie na dwóch refach, Ziutek daje sobie radę jak się ustawimy całkiem rufą do fali, przy baksztagu ma trudniej. Ance siada zupełnie prąd, stopniowo wyłączają jej się poszczególne urządzenia, zdążyła jeszcze powiedzieć mi o tym przez UKF-kę zanim straciła łączność. Umawiamy się, że trzymamy się blisko i my wprowadzamy ją do Bari. Zdążyłam jej jeszcze podać kurs. Idzie ładnie przed nami, trzyma się podanego kursu. Nagle skręca w lewo i jedzie ostro. Klnę, co babom na tamtej łódce odbiło, jadą w maliny, ale co robić, wiem, że nie ma łączności, nie mają nawigacji, muszę zmienić kurs i iść za nimi, bo nie mogę ich zgubić. Podchodzę na odległość głosu. Drę się, co się stało. Anka drze się, że wszystko jej padło. To wiem, od dawna, tylko czemu nagle skręciły? Ale wracają już na kurs. Później dowiemy się, że właśnie padł im autopilot.

A jeszcze przed pierwszym refem był pierwszy delfin. Cichutko jadę sobie w nocy i słyszę nagle znajome sapanie, fukanie. Raz z lewej burty, raz z prawej. Wypatruję w ciemności, nic nie widać, tylko fuk, fuk, wydmuchuje powietrze, no pokaż się kolego, nie chowaj, wiem, że tu jesteś. Nagle widzę przy samej lewej burcie znajomy kształt i białą smugę. Tu plankton nie świeci jeszcze jak na oceanie, ale i tak delfiny na chwilę zostawiają białe ślady na wodzie. A potem skoczył pod światło księżyca. Chwilę mi jeszcze towarzyszył posapując, a potem poszedł sobie.

BARI

Idziemy do Bari, za rufą przewalają się cumulonimbusy, z UKF-ki lecą ostrzeżenia przed silnym wiatrem. Na raz czwórka, na dwóch refach trochę za wolna jazda, ale lepiej się nie rozrefowywać. Do Bari coraz bliżej, może zdążymy zanim walnie. Nie zdążyłyśmy. Przyszedł wiatr, trzeba zabrać ster chłopakowi, wołam Gosię do pomocy. Chcemy zrzucić grota, ale nie możemy wyostrzyć, bo po nawietrznej mamy dziewczyny. Gosia próbuje od nich odjechać, odpada ile się da, a one za nami. Nie mamy jak im tego powiedzieć, nie ma łączności, a one jadą za nami. Tego grota naprawdę niesiemy za dużo, a nie możemy nic z tym zrobić. W końcu udaje nam się trochę je odstawić. Ostrzymy, zrzucamy grota, stawiamy foka. Idziemy na samym foku 6 węzłów. A Andrzej mówił, żeby nie chodzić na samym foku, bo za wolno.

W UKF-ce mayday. Słucham, coraz bardziej zdziwiona. Jacht wzywa pomocy z portu Bari. Stacja brzegowa jeszcze raz prosi go o pozycję. Czy jest poza portem? Nie, jest wewnątrz portu, stoi na ścianie, rozwalił się o falochron. Zastanawiamy się, czy w ogóle wchodzić do Bari. Dzwonię do Anki, mówię, jaka jest sytuacja, Anka lamentuje, że musi wejść do portu, bo bez prądu nie da się jechać. Wołam port przez UKF-kę. Pytam harbormastera o warunki wejścia, czy w ogóle można wejść do portu, jak tam teraz akcja ratownicza, ściągają go ze ściany, to może nie da się wchodzić. Harbormaster mówi, że możemy wchodzić, zresztą do portu jeszcze 6 mil, będziemy tam dopiero za godzinę, to już go ściągną. No to idziemy, Gosia steruje, ja biegam co chwilę do GPSa zobaczyć, czy dobrze. Przed samym portem deszcz, widoczność żadna, wieje, idziemy na silniku i na foku. Harbormaster woła nas przez UKF-kę, każe sobie podawać mnóstwo danych, w końcu podaje nam numer stanowiska, gdzie mamy stanąć. Pytam go, w którym basenie, mówi, że po lewo od nas będzie stał jego człowiek. Gosia pięknie wjeżdża do portu, ja zrzucam foka, przygotowuję cumy i rozmawiam z portem. Przy lewej ścianie samochód z zapalonymi światłami to dla nas znak. Patrzymy z lekkim przerażeniem, powaliło ich, chcą mieć kolejny jacht na ścianie? Podchodzimy, podaję cumę facetowi, próbuje założyć na poler, ucho za małe, nie przewidziałam, że poler będzie miał ponad metr średnicy, facet nie umie ucha powiększyć, rzuca nas na gumę, dobrze, że jest ta guma, bo nasze odbijacze takie symboliczne bardziej, dekoracyjne może są, ale nic więcej. Anka za nami, wołamy do niej, żeby nie podchodziła, do faceta, żeby oddał cumę. Facet mówi, że w innym miejscu będziemy musiały płacić. Co oni, myślą, że jak jacht z Polski, to już go nie stać na zapłacenie za marinę? OK., mogę płacić, chcę tylko bezpiecznie stać. Oddaje cumę, idziemy do mariny. Harbormaster znowu nas woła, podaje jakiś numer telefonu, żeby dzwonić, to nam podadzą miejsce. Próbuję dzwonić, nikt nie odpowiada. Jeździmy po marinie, zapchana do ful, ale znajdujemy dwa miejsca obok siebie. Biegnie do nas przystojny młodzian, przyjmuje cumy, podaje mooringi, Ance daje trap, a nam odbijacz. Okazuje się, że to bosman. Mówi, że jak na jedną noc, to nie musimy nic płacić.

W Bari wieje coraz bardziej, na drugi dzień jeszcze odkręciło i jest dopychający. Wali rufą o keję, odbijacz amortyzuje, ale i tak uszkodziło nam drabinkę. Mooringa nie daje się bardziej wybrać, chociaż pomaga nam powerfulna Anka. Kiwa nami okrutnie, oglądamy jak morze przewala się przez falochron. Nie ruszamy się z portu, dobrze, że oglądamy ten sztorm z tej strony główek.

Przychodzą fachowcy od Yanmara. Podłączyli Ance ładowanie, okazało się, że od początku nie miała ładowania z silnika, po prostu, założyli jej bucołapkę. Prosimy ich też do nas, bo nasz silnik się nie wyłącza, to znaczy, nie działa guzik, trzeba iść do kibla, otworzyć ściankę i ręką nacisnąć różowy cycek. Tak mamy od samego początku, już doszłam do niezłej wprawy w wyłączaniu, ale to nie powinno tak być. Okazuje się, że trzeba wymienić wyłącznik, nie mają go. W Yanmarach nic się nigdy nie psuje, to nie mają części zamiennych, trzeba ściągnąć z centralnego magazynu, a może nawet z Japonii, będzie trwało tygodnie, skąd ja to znam? Trudno, dalej będziemy wyłączać maszynę z kibla. Gorzej, bo GPS z laptopem jak nie był połączony tak nie jest, tyle że Gosia wpadła na to, jak rozmawiać przez SSB. Po prostu, trzeba ustawić częstotliwości simplexowe i działa.

Siadło. Jedziemy dalej. Dzień zapasu wykorzystany, teraz musimy iść zgodnie z rozkładem jazdy. Halsujemy się przez Cieśninę Otranto. Wieje pięć do sześć, duża fala, idziemy na dwóch refach ostro do wiatru. Pięknie te łódki chodzą, tu ukłon w stronę konstruktora, choć może dwa refy przy piątce to trochę dużo, co będzie jak walnie osiem, czy to maleństwo w ogóle nadaje się na ocean? Ale w halsówce idą ładnie do przodu, dobrze jest. Ziutek nawet nieźle daje sobie radę.

CIEŚNINA MESSYŃSKA

W Rocella Ionica zaokrętowałyśmy Karolinę, ma płynąć z nami do Palermo. Zaraz za Rocellą znowu przegrzewa nam się silnik.

Karolina ma locję Sycylii, z opisem Cieśniny Messyńskiej. Obie dziewczyny przechodziły już tędy, tylko ja jestem tu pierwszy raz. Czytam opis, wyliczam pływy na podstawie tego, co w tej locji i wychodzi, że jak się pospieszymy to zdążymy przejść z prądem. Mamy idealne warunki - wiatr w rufę i prąd do przodu. Mantra Ania za nami parę mil. Gosia próbuje namówić mnie na wejście do Reggio Calabria. Niby żeby poczekać na dziewczyny, a tak naprawdę po papierosy. A mówiłam w Crotone, żeby kupiła, to nie chciało jej się przejść 300 metrów. Teraz wała.

Dziewczyny są za nami jakieś pięć mil, godzina czasu. OK, zwolnię, to mnie dogonią, one też zdąża przejść zanim się prąd odwróci. Zrzuciłam grota, idziemy na samym foku pięć węzłów, z czego dwa nasze. Scylla i Charybda coraz bliżej. Przed samym przejściem chciałam postawić grota, ale Gosia spojrzała do tylu. Za nami ogromna chmura i biało. Deszcz i szkwał. Muszę mieć prędkość, odpalam katarynę. Idziemy. Promy w poprzek, przechodzimy pomiędzy nimi, teraz już cieśnina. Leje i wieje, na szczęście z rufy. Przejeżdżamy to w niesamowitym tempie - tiktak pokazuje 9 węzłów. Log nie działa, to co jest na tiktaku, to prędkość z GPS-a. Prądu musi być ze trzy węzły.

Messyna za nami - Gosia znowu marudzi, żeby wejść do jakiegoś portu, jest tam coś na prawym brzegu, znowu, żeby poczekać na Mantrę Anię. Wołam dziewczyny przez UKF-kę, są tuż za nami. Nie ma potrzeby czekać, nie ma potrzeby (poza papierosami Gosi) wchodzenia. Skręcamy w lewo, przechodzimy na drugą stronę i schowane już za Sycylią stawiamy żagle. Najbliższy port dopiero Palermo.

Następnego dnia piękne słońce i flauta, idziemy na silniku. Przerabiamy szprycbudę na bimini. Robimy sobie mały przystanek - kąpiel w morzu. Dołącza do nas Mantra Ania i też się kąpią. Potem jedziemy dalej. Wymyślam wykwintny obiad - zupa krem z zielonego groszku z grzankami. Trzeba utylizować stary chleb, a warunki pozwalają na zabawę.

A przed samym Palermo wielka chmura. Burza. A nam się silnik znów przegrzał. Wołam Anię

- Ania, silnik nam się przegrzał.

- Już po was wracam. - tym razem Anka była przed nami.

W strugach deszczu idziemy na holu. Bimini działa jak zbiornik na deszczówkę i parasol. Trzeba to będzie zdemontować przed portem, bo będzie przeszkadzać. Na manewry portowe silnik by się przydał. Anka zwalnia, żeby dać naszemu silnikowi więcej czasu na ostygnięcie. Dzwonię jeszcze do Maćka, pytam ile czasu minimum muszę odczekać, zanim będę mogła znowu zapalić. Mówi, że godzina wystarczy. Przed samymi główkami uruchamiamy silnik, hol oddajemy już za główkami.

A w Palermo kupujemy wielkie dwie pizze. Andrzej z Ewą zdążyli przyjechać zanim ostygły - i tak wszystkiego nie dałybyśmy rady zjeść.

No i zaczęłam w San Vito, a skończyłam już za Ibizą. Chyba tyle samo trwało pisanie, co te wydarzenia. A i tak wszystkiego nie opisałam. W każdym razie, Gosia od Vito przejęła prowadzenie tej jednostki i teraz może ona będzie opisać nasze przygody. Ja przerzucam się na limeryki i przepisy kulinarne.

wróć na początek strony...



PIERWSZA RELACJA AGATY

24.09.2005

To właśnie dziś, ważna data - rozpoczął się rejs dokoła świata w Monfalcone, datowany na godzinę 1607. Rejs na dwóch łódkach, z dwiema załogami, na każdej dwie dziewczyny zapowiada się całkiem sympatycznie. Swoją drogą, nie byłabym sobą gdybym od początku nie zastanawiała się, jak długo ten rejs, ta wielka przygoda i marzenie życia potrwa / jak długo wytrzymamy ze sobą i w ogóle setka pytań się rodzi w tym momencie. W sumie sporo się muszę nauczyć. Ale uparta jak diabli jestem to musi się udać.

Płyniemy sobie dookoła Włoch, dla mnie to ogromna radość, bo mogę wykorzystać tak dawno nieużywany język włoski. Co prawda czasami dogadywanie się jest w stylu to Kali być móc Kali latać;) ale jakoś się dogaduję. Nie ukrywam że czasami jest mi trudno, bo nie znam zwrotów i wyrażeń czysto technicznych, ale na szczęście spakowałam słownik, który czasem służy pomocą. Co prawda czas dogadania się z jakimś tubylcem, trochę się wydłuża, ale zazwyczaj się kończy sukcesem.

28.09.2005

Cała noc na wodzie, patrząc raz na gwiazdy, raz na pojawiające się od czasu do czasu statki. Jacht prowadzi autopilot (nasz Albercik) i jedyny facet na jachcie. Oj przydatny jest, szczególnie że nic nie mówi tylko dzielnie kurs trzyma. Czyli robi swoje, i nawet nie marudzi przy tym. Tak patrzę na światła statków i mam wrażenie ze wszystkie płyną dokładnie w nasza stronę. Powolutku zaczynam je rozróżniać, które są które, choć kiedy Ania kładzie się do koi chciałabym żeby nic nie pływało. Zastanawiam się, ile czasu upłynie, zanim zacznę je rozróżniać?

Hmm pływamy już kilka dni, raz dmucha mniej raz bardziej a mnie jeszcze choroba nie dopadła, ciekawe kiedy ta sielanka się skończy.

30.09.2005

Czy ja wspominałam ze jeszcze nie choruje? No to sielanka się skończyła bo mnie dopadła. Cala noc miedzy 4 - 6B czasami na żaglach czasem na silniku, i póki co prędkość max to 8.6 węzła. Niezłego kopa ma ta mantra. Po tych kilku dniach, które mijają strasznie szybko trochę już się orientuję w linach i zrzucaniu, i stawianiu żagli, choć mam za mało siły do ich stawiania i trochę mnie to martwi. Musze się wyrobić, bo inaczej ten rejs skończy się dla mnie bardzo szybko, po co komu taki ktoś, kto nie ma siły? A nie ukrywam, wcale mi na tym nie zależy. W ogóle, to każdego dnia uczę się czegoś nowego. A to zakładać kontraszoty na grocie, nawet kiedy mocno dmucha. Choć czasem przeraża mnie fakt, że jeszcze tyle nauki przede mną.

Cholera cała elektronika nam padła i naszym gps-em była mantra Aśka... Kiedy na parę minut zeszłam, by zrobić herbatkę nasz facet (Albercie) przestał działać i samowolnie zmienił kurs o jakieś 30 stopni, gdyby nie szybka orientacja Asi, cholera wie w jakich szuwarach byśmy wylądowały pewnie.

Ale, wybujało nas dziś okrutnie, aczkolwiek w końcu udało nam się dotrzeć do portu, gdzie na kei czekali na nas całkiem sympatyczni panowie, którzy pomagali nam cumować a jak się potem okazało, jeden z nich, ten przystojniejszy był bosmanem tegoż portu.

01.10.2005

Nareszcie noc w porcie!! Niespokojna co prawda, bo pomostem i nami bujało jak cholera. Dość szybko, po kolacji zrobionej przez Aśkę i łyku wina , padnięte, wykończone zasnęłyśmy dość szybko. Przed snem, dziewczyny (Ania i Gosia włączyły ssb) i udało im się! ustawić ssb i możemy się porozumiewać, kiedy nie mamy zasięgu na ukf. One są super, i nie mam więcej słów.

Następnego dnia wyszłyśmy z listą zakupów, nie znalazłyśmy nic w okolicy więc wylądowałyśmy w centrum. Zaczepiani tubylcy nie mieli pojęcia gdzie jest jakikolwiek market, czy oni nie jedzą czy jak, ale po trudach znalazłyśmy jakiś sklepik i zrobiły zakupy.

03.10.2005

Dziś, całą nockę wiało 5-6B. W związku z czym gnałyśmy jakieś 6-7 węzłów i to na 2 refach bez foka. Spore fale i przechył. Żyć się nie da, ale jakoś dajemy rade. Chociaż nocka i tak w miarę spokojna była, bo jazda zaczęła się dopiero nad ranem. Wiatr zamiast maleć, jak przewidywały odbierane prognozy wzrósł do 7B i do tego w mordę. Moje złe samopoczucie dało o sobie znać i większość czasu spędziłam w koi, przytulając się do poduszki. Głupio, że taka słaba i że tak się poddaję, Minie. Musi. Czasami się boję, jak dziś. Żeglarstwo jest git, ale są momenty, jak dziś, kiedy wieje ponad 7B łódka wpływa na wielką falę zatrzymuje się a potem z niej spływa jak narciarz z kolejnej muldy, to zastanawiam się co ja tu robię) tu miał być pytajnik ale klawiaturę szlag trafił i nie mam pojęcia gdzie jest.

wróć na początek strony...



Certus Wojciech Maleika